Pierwsza połowa sprawia wrażenie raczej lekkiego, konwencjonalnego filmu akcji z beznadziejnymi dowcipami i sztywnym Burnsem. Później jest gęsto i ciężko - coraz więcej krwi, przedziwnych fabularnych rozwiązań, no i westernowa końcówka.
Jakiś recenzent napisał, że żenująco banalnie przeprowadzona została satyra na władzę mediów; oraz że film jest idiotycznym samodyskwalifikującym się paradoksem, gdyż epatuje tym, z czego szydzi i przed czym przestrzega. Ja to widzę inaczej - o to chodzi, żeby wyszydzić naśladując - banalna satyra na banalną prawdę o potędze telewizji; banalnie traktowana na ekranie przemoc ukazuje banalność przemocy samej w sobie (tu oczywiście łatwo przesadzić, ale na szczęście tego uniknięto). A może zbyt dużo przypisuję Herzfeldowi? Może dorabiam mu motywację?
W każdym razie pomimo pewnych braków merytorycznych - robi wrażenie - przede wszystkim jako wstrząsający quasi-moralitet.
warsaw...
Miałem jeszcze dodać, że potwornie mnie rozśmieszyły nazwiska bohaterów z korzeniami wschodnioeuropejskimi. Polak - Warsaw, Czech - Slovak. To się nazywa czarny humor.