"Podwodne życie..." to przedziwny film, nawet biorąc pod uwagę niecodzienny styl reżysera. Najłatwiej chyba zarzucić mu wtórność w stosunku do poprzednich dokonań, ale nie da się też ukryć, że poszczególne elementy czwartego filmu Andersona nie składają się w jednolitą całość jak to było uprzednio. Być może dlatego, że po raz pierwszy Anderson pisał scenariusz nie z Owenem Wilsonem, a z innym kumplem-filmowcem Noah Baumbachem? Tak czy owak, "Podwodnemu życiu..." brakuje oddechu, bo do granic absurdu uwięziony jest w dotychczasowej formie, której skromna natura nie jest w stanie pomieścić rozpiętości i żywiołu ekranowej przygody. Film pomyślany został jako swego rodzaju hołd złożony podróżnikowi, badaczowi i filmowcowi Jacques-Yvesowi Cousteau, więc jako taki musiał posiadać plenerowe ujęcia. Biorąc pod uwagę, że poprzednie trzy filmy rozgrywały się w lokacjach ściśle miejskich, był to pewien krok naprzód, ale Anderson nie sprostał nowym wyzwaniom i ilekroć przychodziło mu kręcenie sceny akcji, wypadało to bardzo blado. Wątek z piratami jest niemrawy, a obie strzelaniny dziwaczne i bezcelowe. Także naszpikowana gwiazdami obsada nie spełnia swej roli, bo przy skupieniu się na postaci Billa Murraya, który pojawia się niemal w każdej scenie, dla reszty często brakuje miejsca. "Podwodne życie..." nie spodobało się krytykom, nie przypadło też do gustu publice, w rezultacie przynosząc najbardziej dotkliwą porażkę finansową w karierze jego twórcy.